Zbigniew Frasz: O meczu myślę już po przebudzeniu

Zbigniew Frasz: O meczu myślę już po przebudzeniu

Zapraszamy do lektury wywiadu z kierownikiem zespołu seniorów Zbigniewem Fraszem.

 

- Pierwsze zagadnienie z ankiety „Jedenastka”, które zadajemy piłkarzom brzmi: „Gdy pierwszy raz wszedłem do szatni Chemika”. Jak to wyglądało w pana przypadku?
- Musimy cofnąć się do lat 60., gdy pod ich koniec Chemik był jeszcze Klubem Sportowym „Zachem”, a ja, jako 10-latek, stremowany i z ciężkimi korkotrampkami na nogach, przyszedłem na trening do drużyny trenera Michałka. Dla mnie i pozostałych chłopaków, którzy też stawili się po raz pierwszy, wszystko było nowe i zaskakujące: fachowiec - trener, który mówi nam, co robić; zajęcia z piłkami i bez; zachowanie odpowiedniej kolejności ćwiczeń – indywidualnych i w grupie, wykonywanych w szybkim tempie, a innym razem nieco wolnej a precyzyjnie, bo liczyła się przede wszystkim dokładność. Od początku grałem na lewym skrzydle. Skończyłem po kilku latach, w 1977 roku, gdy byłem juniorem. Potem trafiłem do wojska i miałem przerwę od piłki.

- Później wrócił pan do szatni – już Chemika – ale w innej roli, bo kierownika drużyny.
- Syn Robert od małego kopał piłkę. Z żoną zdecydowaliśmy, że zapiszemy go do klubu i nawet nie braliśmy pod uwagę innego niż Chemik. Zaczynał, gdy miał 8 lat i najpierw był u trenera Górala, później u trenera Derezińskiego. W tej drużynie kierownikiem był pan Mirosław Dereziński, ojciec Krzysztofa - trenera. Pomagałem przy zespole od strony organizacyjnej i np. w opiece nad chłopcami podczas obozów. Kiedy zmarł pan Mirosław, trener Dereziński zaproponował mi objecie funkcji kierownika po jego tacie. Ujęło mnie to, bo potraktowałem to jak coś więcej niż tylko zaproszenie do współpracy. Dużo nauczyłem się od pana Mirosława, całej tej organizacji, podejścia do pracy, załatwiania rożnych spraw, w tym tych skomplikowanych. Nowych obowiązków podjąłem się na przełomie 2000 i 2001 roku, w drużynie rocznika ’90, w której, oprócz mojego Roberta, byli też zawodnicy obecnej drużyny seniorów m.in. Damian Rysiewski, Maciej Kot czy Adam Kacprzak.

Przed sezonem 2014/2015 ówczesny prezes klubu Michał Sztybel razem z - obecnie pełniącym tę funkcję – Dominikiem Malickim zaproponowali mi z kolei funkcję kierownika w zespole seniorów. Jestem nim do dzisiaj. W seniorach był już Robert, wiec znów byliśmy w jednej szatni.

- Potraficie z synem zjeść niedzielny obiad bez rozmów o piłce?
- Jeszcze się tak nie zdarzyło (śmiech). Piłka nożna jest ważną częścią naszego życia. Każde rodzinne spotkanie zaczyna się od rozmów o futbolu. Zdarza się, że mamy dwa zupełnie różne spojrzenia na jakąś boiskową sytuację i wtedy wymiana zdań staje się bardziej ożywiona (śmiech).

- Jak zmieniła się piłka nożna w ciągu ostatnich lat?
- Mogę to opowiedzieć z perspektywy mojej obecności w Chemiku. To, co przede wszystkim rzuca się w oczy, to profesjonalne podejście. Kiedyś był jeden trener i odpowiadał za wszystko. Obecnie w klubie od każdego elementu mamy specjalistę: od treningu bramkarskiego, przygotowania fizycznego, video czy analizy, bo zawodnicy są monitorowani przy użyciu nowoczesnego sprzętu. Jest też coraz bardziej rozbudowywana – pod względem szkoleniowym i infrastrukturalnym - akademia, która jest ważnym elementem szkolenia klubu. Zmieniło się też podejście samych zawodników – na plus, oczywiście, bo są bardziej zaangażowani. Mają świetne warunki, ciekawe i zróżnicowane formy przygotowania i treningów. Sami czują, że dzięki ich oddaniu i ciężkiej pracy, idą w dobrym kierunku.

- Jak wygląda pana dzień meczowy?
- O meczu myślę już po przebudzeniu. O tym, jak zawsze zresztą, że wygramy, niezależnie od tego, z kim się mierzymy. Ale też, żeby wszystko dobrze przygotować, żeby nasi piłkarze byli zadowoleni. Pracę zaczynam od uszykowania sprzętu i sporządzenia protokołów. Razem z jednym z młodszych graczy z seniorów przenosimy wszystko z magazynu do szatni.

Młodzi sami wybierają spośród z siebie, kto pomaga przy danym meczu. Taki zawodnik jest odpowiedzialny za pobrany sprzęt. Jeżeli po meczu czegoś brakuje, szukamy tak długo, aż znajdziemy. Nie może być tak, że tydzień później okaże się, że nie mamy jednej pary spodenek od kompletu strojów albo dwóch piłek.

Gdy kończymy przygotowywać sprzęt, przyjeżdżają sędziowie, których witam i zaprowadzam do pokoju.

W trakcie meczu sporządzam notatki o jego przebiegu: wpisuję strzelców bramek, kartki, zmiany. W około godzinę po ostatnim gwizdku mamy już zaniesiony sprzęt do pralni, wypisane wszystkie protokoły i można wracać do domu. W zależności od wyniku: w dobrym, średnim lub złym nastroju.

- Jaki mecz szczególnie pan zapamiętał, będąc na ławce jako kierownik?
- Czerwiec 2019 roku, Gniewkowo i rewanż w finale okręgowego Pucharu Polski. W pierwszym meczu u siebie przegraliśmy 1:2, a w drugim dopiero w 77 minucie strzeliliśmy na 1:0. Nie dawało to nam jednak pucharu.

Pamiętam tamten upał i walkę zawodników, prowadzenie akcji za akcję, kolejne próby, żeby strzelić drugą bramkę. Unia broniła się całym zespołem, wspierana przez licznie zgromadzonych kibiców, żywo reagujących na każdą ich skuteczną akcję w defensywie. W końcu strzeliliśmy… w 94 minucie, zaraz po tym sędzia skończył mecz. Nie przeżyłem wcześniej czegoś takiego. Nie o taką stawkę. Po tej bramce na trybunach zapanowała taka cisza, jak gdyby nikogo na nich nie było, a był przecież komplet. Po bramce w górę z radości wyskoczyła tylko nasza ławka rezerwowych i grupka z Bydgoszczy, z prezydentem miasta i jego zastępcą, obecnymi na meczu. Nasi piłkarze zaczęli krzyczeć. Kilkanaście sekund później znowu to samo, bo sędzia zagwizdał ostatni raz. Drużyna została nagrodzona za walkę, poświęcenie i cierpliwość. Nie tylko za tamto spotkanie, choć to przede wszystkim, ale też za trud włożony w całe rozgrywki, a może i kilka ostatnich sezonów, kiedy w finałach o Puchar Polski nam nie szło. Ale wtedy, w czerwcu dwa lata temu, do Bydgoszczy wróciliśmy z pucharem.

Rozmawiał Mateusz Stępień

Komentarze

Dodaj komentarz
do góry więcej wersja klasyczna
Wiadomości (utwórz nową)
Brak nieprzeczytanych wiadomości